Przejdź do treści

Sylwetki

Witold Busz – „każda misja jest inna”

Dowództwo Headquarters Support Group, ISAF w Kabulu sierpień 2003- styczeń 2004, zdjęcie grupowe

MG: A jak może Pan scharakteryzować tę misję, czym różniła się od tej w Bośni i Hercegowinie?

WB: Sama misja była bardzo ciekawa, ale to zupełnie inne środowisko. Już samo to, że jest się 6000 kilometrów od domu, inna kultura, z miejscowymi ludźmi inaczej się rozmawia. Jeśli znajdzie się kogoś, kto zna język angielski, to trudno go zrozumieć. Bo sposób myślenia tych ludzi jest inny od naszego – co robią, jak i dlaczego tak postępują?

MG: Jakie było podejście miejscowych ludzi do Was?

WB: Pamiętam współpracującego z nami 25 letniego Afgańczyka, który przyszedł się pochwalić, że jego żona, też dobiegająca 25 lat, sama, po raz pierwszy w życiu poszła na targ w czasie Ramadanu. Takie poczucie swobody.

MG: I nie wynikało to z kultury zatrzymującej kobiety w domu, bo jednak Kabul różni się od małych miejscowości na prowincji?

WB: Wynikało to z mniejszego poczucia zagrożenia, czy raczej poczucia większej swobody i niezależności pod obecnością wojsk NATO. Nie mogę mówić o Afgańskiej prowincji, wioski w górach oglądaliśmy z helikoptera. Ale pierwsze, co rzuca się w oczy to przeogromna bieda…namioty, przed nimi kozy, powszechny brak wody. I to nie tylko w górskich wioskach. Proszę sobie wyobrazić Kabul – miasto 3 milionowe bez kanalizacji. Jest ulica główna wyasfaltowana, od niej drogi boczne, a wzdłuż niej rów, w którym jest ściek.

MG: Te warunki wpływały na życie codzienne w Kampie?

WB: Z tym związana jest pewna historia. Po przyjeździe na misję, w Kampie zrobiliśmy sobie „namiastkę Europy” – stołówka, kucharz gotuje, podaje na porcelanowych talerzach, metalowe sztućce, zastawa. Jesteśmy w Europie i…tak w tej Europie byliśmy przez dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach – dezynteria! 10% ludzi permanentnie, wymiennie choruje. Jest odprawa, a tu jeden zrywa się i pędzi… nikt o nic nie pyta. Trzeba było wprowadzić bezwzględny reżim sanitarny, mycie, szorowanie wszystkiego. Sztućce metalowe w kąt, porcelana w kąt, bezwzględne mycie rąk w korycie, nad którym stał sierżant i patrzył, żeby porządnie te ręce umyć mydłem… Inaczej nie ma wstępu na stołówkę i skończyło się (śmiech)… i nie było już porcelany tylko do końca jednorazówki.

Zresztą, podobnie było też z dostawą chleba. Chcieliśmy obniżyć koszty i znaleźć piekarnię w Kabulu. Niestety w trzy milionowym mieście nie znaleźliśmy ani jednej piekarni spełniającej europejskie standardy sanitarne, więc skończyło się na przywożeniu chleba samolotami z Bliskiego Wschodu. I taka była to misja.

MG: A jak, z perspektywy swoich doświadczeń na obu tych misjach, patrzy Pan teraz na wojnę w Ukrainie, czy jest szansa na szybkie zakończenie tego konfliktu?

WB: Kiedy Prezydent G.W. Bush uderzał na Irak, państwo mniejsze niż Ukraina, zgromadził milionową armię, Rosjanie zgromadzili 200 tysięcy żołnierzy, dlatego początkowo nie wierzyłem, że uderzą, a jednak uderzyli na Ukrainę…Jeśli Ukraina przegra, przegrają również Stany Zjednoczone. Dziś Państwo ukraińskie nie ma możliwości produkcji, więc pensje dla urzędników, żołnierzy i wszelkich służb wypłacane są tak naprawdę przez USA i Unię Europejską. Przewidywanie, jak potoczy się wojna, czy zaangażują się Chiny… To polityka.

Ja jestem oficerem, ale moja specjalność to intelligence czyli słuchanie, patrzenie, obserwowanie, więc ja nauczony jestem nie rzucać słowami, ot tak. Byłem na jednym z kursów NATO-wskich, gdzie uczono mnie, co to jest informacja i jak się ją zdobywa. Wie Pani jak kurs się zaczął? Na scenę wszedł magik i pokazywał nam różne sztuczki przez godzinę, po czym mówi tak: „Wiecie, że to, co ja wam teraz pokazuję, to nieprawda? A wy myślicie, że to prawda. Pierwsza zasada jest taka – nie wierzcie temu, co widzicie. Bo to są sztuczki, czysta propaganda. Musicie zgromadzić informacje z wielu niezależnych źródeł i porównać. I wtedy można coś oceniać…”, więc ja nie będę przewidywał, bo nie wierzę temu, co słyszę na ten temat w telewizji… i śmiało mówię, nie wiem.

MG: Proszę na koniec powiedzieć, jak rodzina radziła sobie z Pana pracą, z rozłąką przede wszystkim?

WB: Kiedy byłem na misji w Afganistanie, któregoś dnia zadzwoniłem do domu i moja mama zatroskanym głosem mówi… „Synu, ja tutaj telewizję oglądam, i mówią że tam jest tak niebezpiecznie”. Na co ja odpowiadam – „Mamo, ale ja tu nie mam telewizji, ja nie oglądam, to ja nie wiem, że jest niebezpiecznie” (śmiech)… I zawsze kiedy przyjeżdżała nowa grupa, to od tej historii rozpoczynałem przywitanie.

MG: I to też jest najlepsza puenta naszej rozmowy. Dziękuję za spotkanie, Panie Pułkowniku.



Przejdź na górę