Przejdź do treści

Sylwetki

Witold Busz – „każda misja jest inna”

Dowództwo Headquarters Support Group, ISAF w Kabulu sierpień 2003- styczeń 2004, zdjęcie grupowe

MG: Jeden dzień na wymyślenie całej koncepcji misji?

WB: I zaprezentowanie następnego dnia na spotkaniu sztabu. Wezwałem oficerów, powiedziałem, że od teraz przez 3 godziny mnie nie ma, a potem zapraszam panów oficerów na spotkanie. Przez te 3 godziny rozpracowałem sobie całą koncepcję misji i rozdzieliłem zadania na poszczególnych oficerów. Potem oni przez 2 godziny rozpracowywali swoje zadania w szczegółach, potem znów się spotkaliśmy, znów rozpracowywaliśmy kolejne etapy i tak do wieczora powstał gotowy plan misji. Rano, na spotkaniu zaprezentowałem całą strukturę misji, podział środków, ilość ludzi, sprzętu itp. I z tym planem pojechaliśmy do Afganistanu. Wiem, że następny kontyngent, który przyjechał po nas, coś w tej strukturze zmienił, ale po 3 miesiącach wrócił do wypracowanych przez nas rozwiązań.

MG: Pan pojechał więc w pierwszym kontyngencie NATO – ilu ludzi pojechało wtedy do Afganistanu?

WB: Cały kluczowy personel, choć musiałem zostawić obsługę Heidelbergu, więc mój zastępca został na miejscu. W NATO panuje zasada generacji sił. Ja zabrałem ze sobą ok. 60 ludzi, a potem NATO dosyłało ludzi w zależności od potrzeb, tam na miejscu. Podstawowej obsady NATO –wskiej miałem 300 ludzi w koszarach, plus zatrudniałem Afgańczyków-miejscowych pracowników cywilnych, i tu znów w zależności od potrzeb. Zgłaszałem zapotrzebowanie np. na 100 ludzi na dzień następny do kadr, kontrwywiad, przed ich wpuszczeniem na teren Kampu musiał ich przejrzeć. Oprócz tego, przed wejściem do Kampu stacjonowała niewielka jednostka afgańska, wojskowa, z którą ściśle współpracowaliśmy i która miała stanowić pierwszą barierę w razie zagrożenia. Jej rolą była kontrola – co kto wnosi, kto wchodzi, wychodzi. Do tego mieliśmy grupy kontrwywiadu, nasze, NATO-wskie i grupy amerykańskie, które pilnowały bezpieczeństwa.

MG: Gdzie stacjonowaliście?

WB: W Kabulu, blisko ambasady amerykańskiej.

MG: Jakie zadania na początek mieliście do wykonania?

WB: Ja tam byłem najwyższym oficerem sztabowym NATO, więc w pierwszej kolejności musiałem przejąć misję od korpusu holendersko-niemieckiego, który tam wtedy stacjonował. Po pierwsze obszar koszar – zapewnić jego ochronę i bezpieczeństwo, po drugie – transport, wyżywienie, zakwaterowanie. To wszystko, co do życia jest potrzebne.

MG: A jak wspomagali Was miejscowi Afgańczycy?

W koszarach mieliśmy zatrudnionych tak z 500 miejscowych, ale w małych grupkach, pod ścisłym nadzorem naszych oficerów. Miejscowi wykonywali robotę uzupełniającą, ale nie mogli zastąpić nikogo z nas. Poza tym, Europejczyk czy Amerykanin są nauczeni rzetelnej i szybkiej pracy, mają wręcz przysłowiową „szajbę” na punkcie roboty, więc biegają, przenoszą coś, pocą się, a tu temperatura w granicach 45°C. Afgańczycy rozumieją ten klimat, więc kiedy jest największy upał w godzinach południowych wiedzą, że wtedy się nie da pracować i należy położyć się w cieniu i przeczekać. Przy takiej temperaturze, trzeba też pamiętać o tym, żeby dużo pić, bo pragnienia się nie odczuwa, a jest jak w piekarniku. Jeśli nie rozumie się tego klimatu, można się szybko wykończyć.

MG: Jak ocenia Pan tę misję pod względem bezpieczeństwa, niebezpieczne akcje się zdarzały?

WB: Przez te pół roku pod ostrzałem byliśmy tylko raz, na szczęście nikomu nic się nie stało. W Kampie były schrony, więc w razie zagrożenia, każdy miał tam swoje miejsce. Ale sam wyjazd był niebezpieczny. Pamiętam dzień, w którym wylatywaliśmy na misję do Afganistanu z Niemiec. To była połowa lipca 2003 roku. Czekamy już na lotnisku, w pełnej gotowości, tymczasem dowiadujemy się, że samolot, którym mieliśmy lecieć, poleciał właśnie po niemieckich żołnierzy, którzy padli tego dnia ofiarą ataku w Kabulu, kilku zabitych, 11 rannych. Poleciał, aby tych rannych podjąć.

A już na miejscu trzeba było wszystkiego pilnować. Jeździliśmy na trasie Kabul – Bagram (miasto w prowincji Parwan, 60 km. od Kabulu– przyp. red.), gdzie mieściła się główna amerykańska baza wojskowa, taką drogą przez pustynię,którą wybudowali jeszcze Rosjanie. Ambasady, placówki dyplomatyczne, sztaby mieściły się w Kabulu, natomiast w Bagram był zlokalizowany sprzęt wojskowy, lotnisko, tam stacjonowały jednostki specjalne. My mieliśmy tam polską jednostkę saperów, którzy nie tylko rozminowywali teren, ale też zabezpieczali nas materiałowo, czyli dostarczali broń, sprzęt, pieniądze i czego jeszcze potrzebowaliśmy. To była mała jednostka, ok 100 ludzi, bo sam polski kontyngent trafił tam dopiero pięć lat później.

Polscy dowódcy ISAF IV, zdjęcie grupowe z podpisami odręcznymi żołnierzy, wśród nich Witold Busz
Polscy dowódcy ISAF IV /fot. archiwum prywatne W. Busz

MG: Czuliście zagrożenie?

WB: Pani mówi zagrożenie. Są ścisłe procedury, których trzeba przestrzegać. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Kabulu do Bagram, zawsze musieliśmy wyjechać minimum dwoma samochodami, w każdym po minimum dwóch ludzi, uzbrojonych w karabiny i wyposażonych w hełmy i kamizelki kuloodporne.

I cały czas trzeba obserwować co się dzieje wokół,… czy aby coś się nie dzieje. Taka „wycieczka podwyższonego ryzyka”.

MG: Na co się zwraca uwagę?

WB: Szuka się wszystkiego, co niezwykłe! Dlaczego wokół jest tak pusto – Czuj duch!, albo dlaczego na drodze jest taki wzmożony ruch, – Czuj duch!, coś pojawia się na horyzoncie, nawet jeśli okazuje się, że jest to wędrujące wzdłuż drogi plemię Nomadów z wielbłądami i kozami, to zawsze trzeba zachować czujność. Różnica między pracą w Europie, a misją tutaj była taka, że tu zawsze ktoś może polować, albo poluje. I nie wolno o tym zapominać. Kiedy wróciłem z tej misji do Heidelbergu, zdarzyła się sytuacja, że w jednym z samochodów wybuchła opona… A ja od razu przykucnąłem i zacząłem się rozglądać wokół.

MG: Proszę opowiedzieć coś o traumach żołnierzy wracających z misji.

WB: To zależy od charakteru. Są ludzie, którzy nie powinni jechać na misję w ogóle. Miałem w swoich szeregach jednego żołnierza, w stopniu chorążego, który potwornie się bał. Bał się do tego stopnia, że nawet wodę butelkowaną przywiózł sam sobie z Europy, pomimo, że dostarczano nam do bazy wodę pitną butelkowaną. Bał się pojechać do Bagram pobrać czy zdać broń, chciał, aby zrobił to za niego ktoś inny. Tacy ludzie stanowią zagrożenie. I tacy ludzie powinni być wyłapani wcześniej, zanim na misje przyjadą. Bo nie można jechać na misję tylko ze względów finansowych.

MG: Tak, tylko jest to jednak życie przez kilka miesięcy w poczuciu ciągłego zagrożenia. Czy wojsko oferuje żołnierzom jakieś wsparcie po powrocie?

WB: Owszem, każdy może dostać skierowanie na turnus odstresowujący, terapeutyczny i wielu z tego korzystało.



Przejdź na górę