MG: Żyliście w poczuciu ciągłego zagrożenia.
JG: Najtragiczniejszy dzień w całej mojej wojskowej karierze miał dopiero nadejść… 12 września 2004 roku, kiedy to w przygotowanej zasadzce na nasz patrol zginęło dwóch oficerów i jeden żołnierz, a kilku zostało lżej rannych.
MG: Czyli od początku misji stracił Pan sześciu ludzi… Trudne przeżycie.
JG: W niespełna trzy miesiące miałem 6 zabitych i 18 rannych. Dla mnie jako dowódcy było to ogromne psychiczne obciążenie, ale i dla moich żołnierzy. Pamiętam, przyjechał wtedy do nas dowódca Wojsk Lądowych, śp. generał Edward Pietrzyk. Odbyliśmy rozmowę i on zapytał mnie wprost, czy jestem w stanie dalej to ciągnąć. Powiedziałem, że musimy skoordynować działania z Amerykanami. Bo do tej pory było tak, że rebelianci uciekali, chroniąc się to w polskiej, to w amerykańskiej strefie w zależności od tego, kto prowadził operację. Rebelianci zawsze „rozpływali” się po okolicznych wioskach, gdzie w schowkach trzymali broń, granaty i materiały wybuchowe . W tym celu spotkałem się z dowódcą amerykańskiej jednostki piechoty morskiej, który odpowiadał za sąsiadującą z nami strefę amerykańską i uzgodniliśmy wspólną taktykę walki. Prowadziliśmy wspólne aktywne i zsynchronizowane działania najczęściej typu „Otocz i przeszukaj”. Przyniosło to pozytywne efekty, przestaliśmy bowiem być zwierzyną, na którą się poluje i potrafiliśmy uprzedzić działania rebeliantów.
MG: A więc tragedie te przyczyniły się do zwiększenia bezpieczeństwa?
JG: Tak, udało się nam zatrzymać wielu rebeliantów, staliśmy się skuteczniejsi i mniej podatni na ataki. Kiedy wyjeżdżałem z Iraku, przyjechał dowódca amerykańskich „marines”, z którym wspólnie prowadziłem działania i zapytał mnie z jakich jednostek specjalnych ja mam tak świetnych i wyszkolonych ludzi… Oczywiście nie powiedziałem mu, że pochodzą z 75 różnych oddziałów z całej Polski i zostali przygotowani w ciągu niespełna 6 miesięcy z pospolitego ruszenia… (śmiech) do poziomu skutecznie działających pododdziałów w trudnych warunkach misji. Faktycznie byłem dumny z moich żołnierzy.
MG: Pozostańmy jeszcze w tematyce bliskowschodniej. Patrząc z perspektywy specjalisty od terroryzmu międzynarodowego, jak Pan odebrał decyzję Amerykanów o całkowitym wycofaniu wojsk z Afganistanu w roku 2021, czy była dla Pana zaskoczeniem?
JG: To nie było zaskoczeniem. Już 10 lat wcześniej Amerykanie prowadzili tajne rozmowy z Talibami dotyczącymi normalizacji stosunków w Afganistanie, gdyż zdawali sobie sprawę z tego, że są oni potężną i realną siłą w tym kraju i muszą się z nimi porozumieć pokojowo. I to było pokojowe porozumienie, ale nikt się nie spodziewał, że Talibowie zostaną jedyną siłą w kraju, bo to co zbudowali Amerykanie, czy szerzej cywilizacja Zachodu, się rozpadnie.
MG: I co zawiodło?
JG: W Afganistanie nie doceniono miejscowej kultury, zwyczajów ludzi, i wynikającej z niej specyfiki tego regionu i lokalnych uwarunkowań kształtujących się przez wieki. Wydarzenia roku 2021 znów pokazały, że popełniono szereg błędów. Z jednej strony wprowadzono rozwiązania np. ułatwiające kobietom edukację i pracę, poprawiono opiekę medyczną, działały organizacje pozarządowe, ale z drugiej strony, podobnie jak w Iraku, urzędników przywożono w teczkach, kwitła korupcja i zbijanie majątków na środkach pomocowych dla Afganistanu. Afgańczycy nie zostali przekonani do wartości niesionych przez cywilizacyjny Zachód. Gdyby te wartości były ważne dla Afgańczyków, to szkolona przez NATO armia afgańska nie rozpadłaby się jak domek z kart i Talibowie nie zdobyliby władzy nad całym krajem. W Afganistanie poziom nieufności miejscowej ludności wobec przybyszów był zdecydowanie wyższy, niż w Iraku. Można powiedzieć, że wartości Zachodu przyniesione do Afganistanu wraz z interwencją NATO były mniej przekonujące dla lokalnej społeczności niż ukształtowane przez wieki religia, tradycje i wartości, a także groźba kary wymierzanej przez Talibów dla tych, którzy w jakikolwiek sposób współpracowali z „okupantem”. Moim zdaniem, ta porażka Zachodu wynikała także z nierówności w redystrybucji dóbr i towarzyszącej temu korupcji. Jednym słowem, więcej zwracano uwagę na wartości prodemokratyczne, a mniej na prozę życia codziennego, która okazała się ważniejsza.
MG: Jak ocenia Pan obecną sytuację w Afganistanie?
JG: Afganistan jest w bardzo ciężkiej sytuacji. Najbardziej szkoda zwykłych ludzi. Szacuje się, że ok 10 mld dolarów w aktywach przeznaczonych na pomoc dla tego kraju jest w tej chwili zamrożonych i ulokowanych w zagranicznych bankach. Trudno się dziwić, skoro Talibowie z tych pieniędzy tworzą armię, w ramach której szkolą np. batalion samobójców. Kobiety usunięto z życia publicznego, nie mogą także normalnie funkcjonować organizacje pozarządowe. Afganistan nadal przoduje w światowych statystykach zamachów terrorystycznych, bo to tzw. Państwo Islamskie, po rozbiciu, wycofało się z terenów Syrii i Iraku, ale w sposób zorganizowany, i przeniosło się częściowo do Afganistanu. Ich zamachy, dokonywane najczęściej w meczetach lub targowiskach, są teraz wymierzone przeciwko rządom Talibów, których zwalczają za „hańbienie” się negocjacjami pokojowymi z Amerykanami.
MG: Jaka, w kontekście wydarzeń na Bliskim Wschodzie, będzie przyszłość Europy?
JG: Europa najbardziej odczuła to, co stało się w Iraku, ale czynników destabilizujących jest więcej, jak choćby wciąż nie rozwiązana po II wojnie światowej sprawa Palestyńczyków. Izrael zaognia sytuację, prowadząc nielegalne osadnictwo na Zachodnim Brzegu Jordanu, a to jest złamanie prawa międzynarodowego. Palestyńczycy nie mają poczucia stabilizacji i perspektyw życia, a to jest pole do działania organizacji terrorystycznych jak Hamas, czy Hezbollah. Możemy się dziwić słysząc wypowiedzi, że rodzina jest dumna z jakiegoś samobójcy, który oddał życie wysadzając się w powietrze, bo razem z nim zginęło iluś tam wrogów. Rodziny samobójców mają poczucie, że w ten sposób budują dla siebie względną stabilizację, ponieważ za ten czyn rodziny będą otoczone opieką i ochroną przez organizację terrorystyczną. Brak perspektyw na stabilne życie zawsze będzie zarzewiem konfliktu. Zmasowany i brutalny atak Hamasu na Izrael w dniu 7 października 2023 roku i w następstwie tego ofensywa Izraela na strefę Gazy zdecydowanie zrujnował wszystkie koncepcje na pokojowe rozwiązanie sprawy palestyńskiej i stwarza nową trudną do przewidzenia sytuację na Bliskim Wschodzie. My jako społeczność międzynarodowa musimy znaleźć sposób na rozwiązanie tych problemów i zażegnanie konfliktów, a na to się nie zanosi w najbliższym czasie, a dodatkowo sytuację komplikuje także wojna w Ukrainie.
MG: Te czynniki destabilizujące, jak Pan mówi, pojawiają się również wewnątrz Europy, jak np. wciąż obecne zagrożenie atakami terrorystycznymi. Dlaczego tak się dzieje?
JG: Dobrym przykładem jest tu Francja, dawna potęga kolonialna, której władze ściągnęły mnóstwo osób do pracy z byłych kolonii, zwłaszcza z Afryki Północnej, bezkrytycznie i bez planu. Ale zamiast asymilować przybyszów z francuską kulturą i normami społecznymi, specjalnie dla nich budowano osobne osiedla na obrzeżach miast. Przebywali oni w swoim towarzystwie, kultywowali swoje tradycje, zwyczaje. Żyli razem w oderwaniu od reszty francuskiego społeczeństwa. Tam obowiązywały inne zasady. I siłą rzeczy nastąpiła gettyzacja i budowanie społeczeństwa równoległego, które podważa wartości zachodnie francuskiego państwa. Pierwszym krokiem do terroryzmu jest radykalizacja, a brak asymilacji i poszanowania dla kultury kraju, do którego się przyjeżdża, temu sprzyja. Wie Pani skąd wywodzą się terroryści, którzy dokonali większości zamachów terrorystycznych w Europie? Z dzielnicy Molenbeek w Brukseli, całkowicie zasiedlonej przez społeczność muzułmańską. Tam błędy polityki Zachodu wobec przybyszów z Afryki, czy krajów Bliskiego Wschodu widać jak w soczewce. To stamtąd też był największy nabór do tzw. Państwa Islamskiego.