MG: Rozumiem, że te skoki muszą być wykonywane różnymi technikami. Jakie są te najbardziej popularne?
JG: Tak. Te najprostsze skoki wykonuje się na spadochronach niesterowalnych, co oznacza, że wymagają od skoczka tylko wyskoczenia z samolotu, bo lina, do której jest on podczepiony, pod naciskiem ciężaru ciała otwiera czaszę spadochronu. Bardziej skomplikowane skoki to tzw. high attitude – low opening zwane w skrócie HALO, podczas których skoczek spada z prędkością ok. 200 km/h sterując tylko własnym ciałem, a spadochron otwiera na wysokości od 1000 do 800 metrów nad ziemią. I takie standardowe skoki HALO, podczas których nie jest wymagana butla z tlenem wykonuje się do wysokości 4000 metrów. Aby to lepiej zobrazować, jeśli wyskakuję na takiej wysokości, to spadochron otwieram po ok. 1 minucie wolnego spadania. Skoki na wolne otwarcie dają najwięcej przyjemności i adrenaliny. Oczywiście skoczkowie są wyposażeni w wysokościomierze i zapasowe spadochrony na wypadek awarii spadochronu głównego.
MG: Minuta spadania bez otwarcia spadochronu robi wrażenie. Najbardziej pamiętny skok w Pana karierze zawodowej?
JG: W roku 1991, kiedy otwieraliśmy się na Zachód po przemianach politycznych, a byłem już wtedy młodym kapitanem, po raz pierwszy w historii od czasów II wojny światowej, zostaliśmy zaproszeni przez Holendrów w ramach nawiązanej współpracy, aby wspólnie wykonać skoki upamiętniające lądowanie pod Arnhem 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego w ramach operacji „Market Garden”.
Market Garden – największa operacja wojskowa aliantów przeprowadzona we wrześniu 1944 roku na terytorium okupowanej Holandii, mająca na celu przyspieszenie zakończenia II wojny światowej. W ramach tej operacji kluczowy był desant spadochronowy, celem zdobycia mostów na rzece Ren zanim Niemcy zdążą je zniszczyć, co miało otworzyć aliantom drogę do Zagłębia Ruhry i umożliwić rozdzielenie wojsk niemieckich. Udało się przejąć kontrolę nad pierwszymi mostami, ale nie zdobyto ostatniego mostu w Arnhem. W rezultacie alianci ponieśli całkowitą porażkę. W 1977 roku nakręcono film poświęcony „Market Garden” pt. „O jeden most za daleko”- przyp. red.
Tego dnia warunki do skoków były fatalne, wiał duży wiatr i było spore zachmurzenie, ale mimo to byliśmy z Holendrami zdeterminowani, aby te skoki przeprowadzić. Ostatecznie oddaliśmy trzy skoki, w tym ja oddałem mój 300. skok, podczas którego skręciłem kostkę, tak mocno uderzyłem o ziemię. Ten dzień zostanie na zawsze w mojej pamięci, ponieważ skakaliśmy w miejscowości Driel, czyli dokładnie tam, gdzie 50 lat wcześniej swoją operację wykonali polscy spadochroniarze Sosabowskiego, a potem spotkaliśmy się z polskimi i holenderskimi kombatantami. Było to dla nas wszystkich ogromne przeżycie.
MG: Kiedy skoki są najbardziej niebezpieczne, nawet dla wyszkolonego komandosa?
JG: W całej mojej karierze zawodowej zdarzyły mi się tzw. ratowania. Pełniłem już wtedy służbę jako zastępca dowódcy Jednostki Wojskowej GROM. W tym czasie wykonywaliśmy skoki z wysokości 4000 m. GROM miał najbardziej doświadczoną w Polsce kadrę instruktorską. Podczas wykonywania dwóch kolejnych soków w dość krótkim odstępie czasu byłem zmuszony dwukrotnie wypinać się ze spadochronu głównego i otwierać spadochron zapasowy. Na szczęście wszystko skończyło się pomyślnie. Można powiedzieć, że wtedy zdałem ważny test jako skoczek i instruktor spadochronowy.
MG: Mocną psychikę miał Pan okazję sprawdzić, uczestnicząc w misjach międzynarodowych, a zwłaszcza w tej najtrudniejszej bodajże w Pana karierze.
JG: Była to misja w ramach operacji Iraqi Freedom, na którą wylecieliśmy do Iraku 1 lipca 2004 roku w ramach czwartej zmiany. Miałem wcześniejsze doświadczenie zdobyte podczas dwóch misji stabilizacyjnych w Bośni i Hercegowinie w latach 1996-1997 oraz 2000-2001 i wiele mnie te misje nauczyły. Wraz z pułkownikiem, późniejszym generałem śp. Włodzimierzem Potasińskim (generał dywizji Wojska Polskiego, dowódca Wojsk Specjalnych, zginął w katastrofie smoleńskiej dnia 10 kwietnia 2010 roku – przyp. red.) oraz innymi dowódcami stworzyliśmy od podstaw w ciągu zaledwie 6 miesięcy profesjonalnie przygotowaną do misji jednostkę. Byliśmy przygotowywani do misji stabilizacyjnej, pokojowej, ale realia na miejscu okazały się inne.
MG: Co w Pana misji było najtrudniejsze?
JG: Straty moich ludzi. Data 29 lipca 2004 roku, czyli niecały miesiąc po przyjeździe na misję, na zawsze zapadnie mi w pamięć, bo wtedy wyjechaliśmy na jeden z pierwszych patroli i zostaliśmy zaatakowani improwizowanymi ładunkami wybuchowymi (IED). Wyglądało to w ten sposób, że wzdłuż drogi położone były ładunki wybuchowe połączone przewodami elektrycznym i w momencie kiedy kolumna pojazdów znalazła się na ich wysokości, zostały zdalnie odpalone. Do tego doszła jeszcze zasadzka ogniowa. Zginął jeden żołnierz, a jego dowódca kompanii został ciężko ranny oraz kilku żołnierzy odniosło lekkie obrażenia.
MG: Śmierć na samym początku misji…
JG: Muszę powiedzieć, że mimo ogromnej tragedii byłem pełen uznania dla tego, jak w tej sytuacji zachował się dowódca patrolu. Był człowiekiem młodym stażem i wiekiem, a mimo to zachował pełen profesjonalizm i zimną krew. Wezwał śmigłowce amerykańskie na pomoc, zorganizował sprawnie ewakuację tych pięciu lżej rannych żołnierzy i zniszczył zgodnie z procedurami jeden uszkodzony w wyniku wybuchu pojazd, aby nie dostał się w ręce bojówek. Dwa tygodnie później doszło do kolejnego ataku ogniowego na jeden z naszych pojazdów przejeżdżający przez Al-Hillę (miasto na południe od Bagdadu, w prowincji Babilon – przypis red.), gdzie stacjonowaliśmy i zginęło dwóch kolejnych żołnierzy.